
Pod koniec lat 50-tych XX wieku w USA pojawiły się uzasadnione obawy, że Związek Radziecki uzyskuje militarną przewagę. O ile nie było szansy, by ZSRR zbudował równie liczne i dobrze wyposażone lotnictwo strategiczne dalekiego zasięgu, albo flotę lotniskowców, to realnym zagrożeniem stała się radziecka broń rakietowa. Wystrzelenie “Sputnika-1” spotęgowało grozę w USA. Okazało się, że w czasie gdy USA dysponuje jedynie rakietami krótkiego i średniego zasięgu, to konkurent z drugiej półkuli ma do dyspozycji ciężką rakietę międzykontynentalną. Taka rakieta mogła przenieść do USA masę 5 ton, a więc bombę wodorową dużej mocy. I nie było żadnej obrony przed takim atakiem, nie było nawet ostrzeżenia.
W tamtych czasach nie istniały jeszcze satelity ostrzegawcze, a linie radarów miały relatywnie bliski zasięg. Spadająca “z nieba” broń termojądrowa byłaby totalnym zaskoczeniem. W USA narosła psychoza strachu, a kolejne udane radzieckie misje kosmiczne spowodowały powstanie mitu o tzw. luce rakietowej, czyli wielkiej przewadze ZSRR na tym polu. W rzeczywistości rakieta R7 okazała się całkiem udana do misji kosmicznych i zupełnie nieudana jako broń strategiczna. Proces przygotowania jej do odpalenia trwał około doby. Rakietę należało przewieźć na wielkie, otwarte stanowisko startowe, postawić do pionu, zatankować, sprawdzić i dopiero można było ją wystrzelić. Dokładność była liczona w kilometrach, wiec głowica bojowa musiała mieć ogromną moc, by zrekompensować brak celności. Nadawała się w zasadzie tylko do ataku na wielkie aglomeracje miejskie. Rakiet takich ZSRR miał zaledwie kilka (źródła mówią o 4 lub 6) a innych możliwości bezpośredniego ataku na terytorium USA nie było. Inne rakiety międzykontynentalne były dopiero w fazie projektów i testów.

Próbą uzyskania przewagi było umieszczenia rakiet średniego zasięgu na Kubie w 1962 roku, ale stanowcza reakcja USA zmusiła do ich wycofania (a jednocześnie był to niezwykle gorący kryzys, grożący wybuchem III wojny światowej). Radzieckie bombowce tego czasu były zbyt słabe i zbyt nieliczne by dotrzeć nad USA i przedrzeć się przez obronę powietrzną i linie radarów ustawionych w poprzek terytorium Kanady i na jej północnym wybrzeżu.
Amerykanie mieli prostsze zadanie, bo mogli razić europejską część ZSRR z baz w Wielkiej Brytanii, Turcji i Włoszech za pomocą rakiet średniego zasięgu. Do tego USA miały setki ciężkich bombowców o zasięgu międzykontynentalnym i z początku to właśnie była główna siła uderzeniowa. Oczywiście bomby wodorowe swobodnego spadku też nie miały wielkiej celności, ale rekompensowano to ich ogromną mocą, liczoną w megatonach.
W tej sytuacji, zanim jeszcze zbudowano znaczące siły rakietowe w USA, to w latach 1960-68 miała miejsce ogromna i skomplikowana logistycznie operacja “Chrome Dome”. Jej ideą było jak największe skrócenie czasu przelotu bombowców pierwszego uderzenia od wydania rozkazu do zbombardowania celu. Wymagało to permanentnego utrzymywania w powietrzu co najmniej kilku maszyn tuż przy granicach ZSRR – bombowców B-52 z bronią nuklearną na pokładzie. Biorąc pod uwagę odległość stref patrolowania od baz w USA, operacja wymagała wielokrotnych tankowań w powietrzu i utrzymywania specjalnych samolotów łącznościowych. Oczywiście bombowce musiały wracać ze stref patrolu, a w tym czasie musiały cyklicznie dolatywać tam inne maszyny, by w strefie patrolu było non-stop kilka bombowców gotowych do ataku. Utrzymywano głównie strefy patrolu na północ od Alaski, nad centralną Grenlandią i nad Morzem Śródziemnym. Cała operacja była skryta tajemnicą wojskową, ale trudno było jednak ukryć aktywność tak wielkiej liczby samolotów, nawet nad lodami Arktyki.
Można zastanawiać się po co utrzymywać patrole nad Grenlandią czy Alaską. Pamiętajmy że Ziemia nie jest płaska, nie wygląda jak standardowa mapa, ale jest kulista i przelot znad Grenlandii nad biegunem północnym jest najkrótszą drogą do ZSRR, a do tego najsłabiej pilnowaną.
Tak długotrwała i skomplikowana operacja utrzymywania 24-godzinnych patroli bombowców musiała w końcu doprowadzić do wypadków i uszkodzeń lub zgubienia broni jądrowej.
W nocy z 23 na 24 stycznia 1961 w pobliżu Glodsboro w Karolinie Północnej doszło do uszkodzenia zbiorników i katastrofy samolotu B-52. Przed katastrofą załoga wyrzuciła dwie bomby wodorowe Mk-39 o mocy 3,8 megatony każda. Jak później się okazało – obie po zrzucie uzbroiły się! W jednej z nich nie zadziałał spadochron i bomba uderzyła w ziemię, szczęśliwie jej ładunek uległ takiemu uszkodzeniu, że nie eksplodował. Co gorsza, samej bomby nigdy nie odnaleziono, bo spadła na bagnisty teren, który później wojsko wykupiło i zamknęło. Druga bomba… opadła prawidłowo na spadochronie. Zadziałało prawidłowo 5 z 6 mechanizmów doprowadzających do eksplozji jądrowej. Nie zadziałał ostatni z nich i cudem tylko bomba nie eksplodowała. Opatrzność czuwała.
17 stycznia 1966 roku w okolicach Palomares w Hiszpanii doszło do kolizji w powietrzu bombowca B-52 z tankowcem powietrznym KC-135. Z samolotu wypadły 4 bomby wodorowe Mk-28 o mocy 1,45 megatony każda. Trzy z nich spadły na ląd, jedna wpadła do morza. W dwóch z bomb eksplodowały konwencjonalne ładunki wybuchowe rozrzucając pluton po okolicy. Amerykanie musieli wywieźć całą okoliczną skażoną glebę, a długotrwałe poszukiwania bomby która wpadła do morza na szczęście zakończyły się sukcesem i ładunek wydobyto. Hiszpańscy politycy i amerykański ambasador wręcz musieli kąpać się w morzu na oczach kamer, by przekonać ludzi, że jest tam bezpiecznie.
21 stycznia 1968 roku przy podejściu do awaryjnego lądowania w Thule na północnej Grenlandii rozbił się bombowiec B-52 z czterema bombami wodorowymi Mk-28. W bombach eksplodowały klasyczne materiały wybuchowe. Zapewne z powodu niesymetrycznej eksplozji do wybuchu jądrowego nie doszło, ale radioaktywny pluton został rozproszony po grenlandzkich lodowcach. Na Grenlandię dotarły specjalne zespoły poszukiwawcze i udało im się zebrać szczątki 3 bomb. Czwarta nigdy nie została odnaleziona, prawdopodobnie przebiła się przez lód zamarzniętej zatoki i spoczęła na dnie morza. Szansa że spoczywa tam w całości jest bardzo niewielka, bo siła uderzenia musiała być ogromna i uszkodzić sam ładunek. Co gorsza katastrofa zdarzyła się na terytorium Danii, a do tego 4 mieszkańców okolicy zapadło na chorobę popromienną. Amerykanie musieli przeprowadzić operację Crested Ice i zebrać wielką ilość lodu wraz ze szczątkami bomb, a następnie wywieźć wszystko do USA. Ale nigdy… nie powiadomili o tym duńskiego rządu. Sprawa wyszła na jaw dopiero po Zimnej Wojnie i wywołała wielki skandal znany jako “Thulegate”.
Te wypadki, a także rozwój rakiet balistycznych bazowania lądowego i morskiego spowodował zawieszenie operacji “Chrome Dome” i zmniejszenie roli lotnictwa strategicznego, choć nadal pozostaje ono elementem nuklearnej triady. Ostatnie dyżury bombowców B1, B2 i B52 z bronią jądrową (ale po prostu na ziemi, gotowe do natychmiastowego startu) zostały odwołane przez George’a Busha w 1991 roku.
Oczywiście rakiety również podlegały wypadkom. Na przykład 18 września 1980 w stanie Arkansas doszło do katastrofy silosu z międzykontynentalną rakietą balistyczną Titan II. Jednemu z techników dokonujących przeglądu wypadł z ręki… klucz, który wpadł do silosu i w kilku miejscach przebił powłokę rakiety. Doszło do połączenia paliwa i utleniacza i cały silos eksplodował z ogromną siłą. Nuklearna głowica W53 o mocy 9 megaton została wręcz wystrzelona w górę, przebijając pokrywę silosu. Jej szczątki odnaleziono później kilkaset metrów dalej. Tym razem szczęśliwie zadziałały zabezpieczenia i nie doszło do eksplozji jądrowej, której skutki byłyby katastrofalne – była to najsilniejsza amerykańska głowica rakietowa.
Przed operacją Chrome Dome również miał miejsce wypadek zgubienia broni jądrowej. 5 lutego 1958 roku doszło do kolizji w powietrzu miedzy myśliwcem F-86 i bombowcem B-47. Bombowiec został zmuszony do wyrzucenia przenoszonej bomby wodorowej Mark 15 do oceanu tuż przy wybrzeżu USA, w pobliżu Savannah w Georgii. Bomba miała moc 3,8 megatony. Gdyby eksplodowała mogłaby zniszczyć wszystko w promieniu 20 kilometrów. Bomba nigdy nie została odnaleziona, do dziś spoczywa “gdzieś na dnie”. W tamtych czasach gdy broni jądrowej nie zabezpieczano jeszcze systemem PAL, więc możliwość wybuchu jak najbardziej istnieje.
Na koniec inna ciekawostka. Nie był to przypadek zgubienia broni jądrowej, ale czasowej utraty nad nią kontroli. W 2007 roku bombowiec B-52 przeleciał przez połowę USA z bazy w Minot do bazy w Barksdale wraz z 6 pociskami AGM-129 uzbrojonymi w głowice W-80. Tyle że nikt nie zauważył, że głowice są w pociskach, oficjalnie były w magazynie. Dopiero po półtorej doby zdano sobie sprawę z ich braku. Na szczęście odnalazły się całe i nienaruszone, choć miłośnicy teorii spiskowych sugerują, że miały być użyte w zamachu podobnym do tego z 11 września 2001, tylko na znacznie większą skalę.
Przypadki zgubienia broni jądrowej po stronie ZSRR są mało znane i ciężko o wiarygodność źródeł, ale z pewnością były. Te najbardziej znane to głównie zatonięcia okrętów podwodnych, w tym SSBN-ów. Ich głowice do dziś spoczywają na dnie oceanów.
Tekst: Maciej Łuczkiewicz